piątek, 14 lutego 2014

TAK BARDZO NA TEMAT #1 WALENTYNKI

Czeeeeeeeść wszystkim!
  Niniejszym otwieram nową serię postów Tak bardzo na temat, które będą się pojawiać, kiedy będzie mi się nudzić, nie będę miała żadnych recenzji luuuub chciała Wam coś przekazać. Czytaj - taki tam śmietniczek.
Dziś trochę informacji. 
  W niedzielę (16.02.14) wyjeżdżam na tydzień w Tatry na tak zwaną "Białą Szkołę". Czyli jeśli się nie zabiję, to będzie fajnie i doczekacie kolejnych postów. 
  Oczywiście nie chcę Was zostawiać samych bez niczego na CALUTKI tydzień. Dlatego postaram się napisać jeden lub dwa posty, które "dodadzą się automatycznie", zgodnie z postanowieniem, a w realu to nigdy nic nie wiadomo xdd 
  W razie gdyby się nie udało, a ktoś tak bardzo zatęskniłby za mną przez ten tydzień (tak, wiem, jestem taaaaka naiwna), i byłby zainteresowany, to zapraszam na mojego Tumblra, czyli do zbioru moich inspiracji. Myślę, że przeglądając go dowiecie się o mnie więcej, niż gdybym zapisała dla Was nie wiadomo ile stron. No więc... jeśli ktoś tak jak ja, jest uzależniony od zdjęć, to zapraszam, a jeśli macie swoje Tumblry to możecie podać w komentarzach linki, chętnie zajrzę :)
  Przechodząc do tematuuuu.... 
 WALENTYNKI.
Taaaaak, to komercyjne święto, które wszyscy dookoła krytykują i się z niego wyśmiewają, ale... 
No błagam! 
Chyba każdy chciałby spędzić romantyczny dzień z kimś, kogo naprawdę kocha z wzajemnością. Szczęśliwe Walentynki to pozycja, którą dodaję do mojej "Before I die list". 
Ja tam nie mam nic przeciwko Walentynkom, wręcz przeciwnie, zachwycam się nimi, choć zazdroszczę masakrycznie tym wszystkim szczęśliwym parom!
A Wy co o nich myślicie? 


Macie jakieś plany? Ja mam. Wyjątkowo. Anywalentynkowe party z przyjaciółkami singielkami, tak cudownie! Wiem, że może to brzmi śmiesznie, dziecinnie, naiwnie, ale podoba mi się ten pomysł, szczególnie że... umiecie dochować tajemnicy?
  Szykujemy małą niespodziankę i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ta "impreza zamknięta. Tylko dla singielek" stanie się tylko pretekstem do naprawdę idealnego wieczoru...  
  Może nawet pokażę Wam parę zdjęć, żeby się pochwalić, co wymyśliłaaaam xd 
Nie będę Was dłużej zanudzać, bo i tak nie piszę o niczym konkretnym. 
Jak wrócę z Białej Szkoły będę miała jeszcze tydzień wolnego, więc postaram się napisać postów na zapas, żeby pojawiały się częściej, niż raz w tygodniu & w końcu zatroszczę się o paru dodatkowych czytelników bloga, bo ostatnio strasznie to zaniedbałam.
Wesołych Walentynek! Enjoy <3




Nessie


piątek, 7 lutego 2014

MARGIT SANDEMO - OTCHŁAŃ


  „Otchłań” to trzecia część Sagi o Ludziach Lodu  autorstwa Margit Sandemo.
  Opowiada o przygodach dorosłej już Sol Angeliki, mojej ulubionej bohaterki z całej serii, przynajmniej jak dotąd.
  Jak jest Sol? Jedyna w swoim rodzaju. Dla mnie idealna. Żywiołowa, spragniona życia, wrażeń. Czasem złośliwa, czasem po prostu okrutna i pozbawiona skrupułów, ale czyż świat tego od nas nie wymaga? Ale przede wszystkim jest wrażliwa i kochająca, gotowa zrobić wszystko dla swojej rodziny.  Spontaniczna i nieprzewidywalna, w dodatku piękna i uzdolniona magciznie.  Ale najbardziej podoba mi się w niej to, że wszystko spływa po niej jak po kaczce (bo tak się mówi, prawda?).
Bardzo lubię odnajdywać się w Sol i wyobrażać sobie, że jestem taka jak ona.
  Sol Angelica ma już dwadzieścia lat i  Tengel, zgodnie z obietnicą, oddaje jej magiczne przybory. Dziewczyna wyrusza, by podbić świat, zaczynając od Oslo, gdzie studiuje jej przybrany brat, Dag. Właściwie na Oslo powinna też skończyć i grzecznie wrócić do domu. Ale to przecież Sol, nie oczekujmy zbyt wiele od tej energicznej istotki. Najpierw wydłuża swój pobyt w Oslo, a później, gdy, co było nieuniknione, pakuje się w kłopoty, ucieka do Skanii, gdzie chce odnaleźć Wzgórze Czarownic       W sumie cała książka opowiada o gonitwie Sol. Za szczęściem, za innymi sobie podobnymi czarownicami, za miłością, za magia, za rozrywką, czy też za mrocznym Księciem Ciemności.
  Nie zostali jednak całkowicie pominięci inni potomkowie Tengela Złego – dane mi było bliżej przyjrzeć  się życiu miłosnemu słodkiej i niewinnej Liv oraz posmakować charakteru dojrzewającego Arego. Jedyne, czego żałuję, to tak gwałtowne odejście od wątku kochanej, dobrodusznej Silje i Tengela. Właściwie mogłam o nich czytać tylko wtedy, gdy któreś z dzieciaków wpakowało się w kłopoty i rodzice musieli zareagować. Szkoda, bo całkiem polubiłam Silje.
  Książka jest napisana tym charakterystycznym stylem,  dobrze znanym każdemu, kto przeczytał choć jedną książkę Sandemo. Nie wiem właściwie, czy mi się podoba, czy nie, jest to dość specyficzny styl…
  Kolejne wydarzenia dzieją się szybko, więc nie ma czasu na nudę, a książkę czyta się przyjemnie, do tego jest cienka, więc nie trwa to długo. Tylko nie wiem dlaczego, ale nie czułam takiego… wiecie… pociągu do niej, zniecierpliwienia, by znów po nią sięgnąć, kiedy ją odkładałam. Nie potrafię tego konkretniej nazwać. Chyba była to tylko ot, taka książeczka... 
  Och, zanim przejdę do punktowania, chciałabym się z Wami podzielić jednym cytatem…                      

„ – Tak już jest – powiedział tkliwie. – Nikt nie może żyć dokładnie tak, jak by chciał.”


Moja ocena to mocne 7/10 :)

I tak w ogóle - przepraszam, że zaczynam recenzować od trzeciej części... ew. mogę zrecenzować wcześniejsze, jeśli ktoś byłby zainteresowany ;p

Niedługo zaczną się pojawiać posty z dwóch nowych "kategorii" czy jak to tam nazwać. Jedną będą właśnie te posty o mnie, a druga, no cóż, właściwie mam dwa pomysły, i jeszcze nie wiem, na który się zdecyduję, więc nie chcę zapeszać, jakby coś nie wypaliło xd

Caaaaaałusy

Ness

niedziela, 2 lutego 2014

GWIAZD NASZYCH WINA - JOHN GREEN

Hej :)
 Koniec ferii. Jejć. To jedno słówko idealnie opisuje, co teraz czuję. Jejć. 
 Trochę szok, właściwie jeszcze to do mnie w zupełności nie dotarło, że jutro wstanę o siódmej i pogonię do szkoły. No ale nie martwmy się na zapas. Jestem w trakcie pisania nowej recenzji, ale nie wiem, czy wyrobię się z nią na jutro, bo muszę odpisać na dwa e-maile w tym jeden [cholernie, ale tego słowa nie widzieliście, okej] długi i po angielsku. Dlatego wstawiam recenzję, którą niektórzy z Was pewnie już widzieli. Ale na tym blogu jeszcze się nie pojawiła, więc zostawiam Wam ją a sama lecę na spotkanie z prezentacją na informatykę i najnowszym wydaniem Glamour <3



   


Każda książka ma w sobie coś, co jednych przyciąga a innych odrzuca. Styl pisania, tematyka, imiona bohaterów, narracja... powody zarówno błahe jak i poważne. Właściwie książkę można przyrównać do Wenecji, którą "można pokochać, albo znienawidzić". 
Byłam w Wenecji. Wcale tam nie śmierdzi, jak opowiadają wszystkim ci, którzy Wenecję "znienawidzili". Owszem, zapach wody może nie jest powalający, ale z historii, które słyszałam wnioskowałam, że będę zatykać usta chustką. Miasto ma w sobie urok, szczególnie nocą (choć właściwie nie miałam okazji przyjrzeć mu się dokładnie za dnia). Myślę, że należę do tej grupy, która Wenecję pokochała, aczkolwiek nigdy więcej nie chcę tam wrócić - poczułam już jej klimat i nie chcę nic mieszać we własnych wspomnieniach, na siłę ich ulepszać.Książkę "Gwiazd naszych wina" mogę wręcz uosabiać z Wenecją. Jest moją papierową Wenecją.Okazało się, że książka nie jest ideałem - choć bloggerzy tak ją wychwalali w przedpremierowych recenzjach. Nie jest to typ książki, które czytam - brakowało mi tam gwałtownych emocji, zachowań. Brakowało w tej książce energii. Ale Wenecja wcale nie tętni życiem, przynajmniej wieczorem. Zmęczeni turyści wloką się wzdłuż kanałów, pokazując sobie palcami różne cuda, przystając, by zrobić zdjęcie, by uwiecznić tę przyjemną chwilę. Czytając "Gwiazd naszych wina" miałam okazję właśnie do tego. By poczuć silne, lecz spokojne uczucia, by poznać coś nowego, a przy tym nie zasapać się i nie zmęczyć.Jeśli chodzi o recenzje, czytałam też dużo negatywnych. Często były to opinie ludzi, którzy nawet nie zajrzeli do książki, a swoje "widzimisię" wzmacniali zasadą, że "książka, która potrzebuje reklamy nie jest dobrą książką". Szczerze mówiąc, ja też mam opory przed sięgnięciem po książkę rozreklamowaną na całym świecie, czasem porównywaną do "Harry'ego Pottera", "Zmierzchu" czy innej, popularnej książki. Który prawdziwy fan "Harry'ego..." miałby ochotę czytać jego podróbkę? Ale "Gwiazd naszych wina" nie należy do tego rodzaju książek. O niej jest głośno, bo jest tego warta a nie dlatego, że tego potrzebuje. Dlatego w zupełności nie zgadzam się z negatywnymi recenzjami tej książki, a patrząc na ludzi, którzy krytykują ją, choć jej nie przeczytali, zaczynam sięzastanawiać, czy ci, którzy Wenecji "nienawidzą", kiedykolwiek ją odwiedzili.Przy takiej książce nie sposób nie wspomnieć o płaczu. Czy jestem twardzielem, czy mazgajem? Bardzo starałam się nie płakać. Staram się być silna. Silna i niezależna. "Gwiazd naszych wina" jest jednak jedną z tych książek, przy których nie da się nie płakać. Nie płakałam nad Augustusem. Płakałam nad Hazel, a jeszcze częściej nad Izaakiem. Izaak, biedny, niewidomy Izaak, którego rzuciła dziewczyna, bo był chory. Pozbawiony współczucia, zrozumienia. Oczywiście, my, czytelnicy, staraliśmy się go zrozumieć. Ale mimo naszych dobrych chęci, chyba każdy pomyślał " on przynajmniej będzie żył, Hazel i Augustus mają gorzej". Pytanie tylko, czy dla niego nie byłoby lepiej, gdyby umarł? Umarł jego przyjaciel, dziewczyna go rzuciła, stracił wzrok, Hazel jest umierająca, wszyscy dookoła,

niemal wszyscy których zna są umierający... A on dalej ma (ironiczne) poczucie humoru i wydaje się być najsilniejszy z nich wszystkich, choć to on traci najwięcej. Z Izaakiem łatwiej nam się utożsamiać, bo jego problemy są nam bliższe (kto zna więcej osób, które umierają na raka, niż tych, które są ślepe?) i jego sposób radzenia sobie z nimi również (kocham go za puchary koszykówki!). Podsumowując, trzeba wspomnieć o bezwarunkowej miłości Hazel i Augustusa. To właśnie o tym uczuciu była powieść, a ja nieźle to zaniedbałam w mojej recenzji. Tylko problem polega na tym, że nie bardzo wiem, co o niej powiedzieć. Nie będę się tu rozpisywała używając wzniosłych słów, których znaczenia nawet dokładnie nie rozumiem. Nie napiszę też, że chciałabym przeżyć podobną miłość, bo chyba nikt nie chciałby się znaleźć w sytuacji głównych bohaterów. Napisze więc tylko, że uczucie, które ich łączyło było piękne. Niech każdy zinterpretuje to na swój własny, indywidualny sposób, i myślę, że jeśli tyko wszystkie te interpretacje będzie łączyło to jedno słowo "piękne" uczucie, to wszystkie one będą prawdziwe.

Och, ocena. 9/10 :) Bardzo mocne ;p





Papatki

Ness

środa, 29 stycznia 2014

DZIEWIĘĆ ŻYĆ CHLOE KING - LIZ BRASWELL


  „Dziewięć żyć Chloe King” Liz Braswell w niczym nie przypomina mi innych książek paranormal romance, no, może oprócz tego, że równie szybko i przyjemnie się ją czyta. Są faceci, owszem, i to nawet ładni, ale ani śladu  tajemniczego, mrocznego i mega przystojnego faceta. Brak mi też bezmyślnej, zakochanej w nim zwykłej nastolatki.
  Nie, żebym nie lubiła „Zmierzchu” – w odmienności od wielu innych, bardzo go cenię i nie wstydzę się tego, ale ile razy można zachwycać się historiami opartymi na „Zmierzchowym schemacie”? Każdej osobie, której powoli zaczyna się to nudzić, polecam „Dziewięć żyć Chloe King”.
  Książka Liz Braswell zaczyna się dość typowo: Chole, zwyczajna nastolatka, w dniu swoich szesnastych urodzin odkrywa nietypowe zdolności.
  No tak, ale odkrywa je w dość nietypowy sposób… Wypada z wieży i… umiera. 
A nie, przepraszam. Przecież dalej żyje! No ale umarła, możecie mi wierzyć. Upadek z takiej wysokości powinien zabić każdego, a nasza bohaterka żyje. Szybko dochodzą też nowe umiejętności: zwinność, szybkość, gracja, siła, zmysłowość…
UWAGA SPAM: Chloe NIE JEST wampirem.
  Skoro jesteśmy przy głównej bohaterce, warto ją dokładniej opisać. King jest jedynaczką, w dodatku adoptowaną. Ma typowe dla nastolatek problemy z nadopiekuńczą matką, która zabrania jej umawiać się z chłopcami. Nie należy w szkole do popularnych uczniów, więc z góry założyłam, że będzie cichą, szarą myszką, nieświadomą swojej urody itp., itd., jak to często bywa w paranormalach.
  Ale Chloe King ma pazura. Kociego pazura. Z tego co wiemy, jest ładna, i co ważne, w pewnym stopniu tego świadoma. Bawi się z chłopakami czy mężczyznami, czasem nawet dwoma na raz, lecz nie rozmyśla o tym, jak o tragicznej, podwójnej miłości. Jest to dla niej przygoda, zabawa. Warto jednak zaznaczyć, że się nie „puszcza”.
  Kłóci się z mamą, bywa samolubna i egoistyczna. Do tego dochodzi nieodpowiedzialność i zauważalna czasami bezmyślność.  Trochę na wyrost, ale można ją nazwać rozwydrzoną, rozpieszczoną nastolatką.
  Wydaje mi się jednak, że wcześniej, przed „śmiercią”, Chlo była właśnie taką szarą myszką, bo jej nagłe odważne flirtowanie z chłopcami szokuje jej przyjaciół – komputerowca Paula i pozującej na outsiderkę Amy – moim zdaniem jest to dwójka irytujących pozerów.
  Charakter dziewczyny wcale mnie jednak nie odrzucał,  wręcz przeciwnie, bardzo ją polubiłam, bo jest silną, pewną siebie osobą, a jej wady rzadko kiedy rażą w oczy.
  Zwróciłam szczególną uwagę na okładkę. Nie uważacie, że jest fascynująca?
  Książkę połknęłam w jeden (nie cały) dzień. Ale rada dla kupujących. Sprawdźcie, czy w waszym egzemplarzu po stronie 80 występuje strona 81, czy może raczej, jak w moim 97. Tak! Zdarzyła mi się taka tragedia! Zupełnie się tego nie spodziewałam… w dodatku ja, idiotka, uznałam, że mam już dostatecznie dużą kolekcję paragonów, więc pierwszy raz od dawna zostawiłam swój na ladzie sklepowej. Szlag!
  Siedemnaście stron lektury straconych.  ;c


Ostateczna ocena to 7/10 :)

Tak się zastanawiam... czy tylko ja tutaj mam jakąś zdjęciowe uzależnienie i potrafię przesiadywać godzinami na Tumblr szukając inspiracji? 

Całuję

Nessie


niedziela, 26 stycznia 2014

CHCĘ ŻYĆ - MARLIESE AROLD

  Cześć wszystkim!
  Dziś kolejna recenzja, tym razem książki z zupełnie innej półki. 
Nie będę zanudzać przydługim wstępem. Zapraszam do czytania!



„Chcę żyć”, Marliese Arold jest stosunkowo cieniusią książką. Liczy sobie tylko 118 stron (odejmując już stronę tytułową etc.).  Opowiada ona o siedemnastoletniej Nadine, siatkarce, mieszkającej w Niemczech, która, jak to każda nastolatka ma swoje problemy, ale ogólnie jest szczęśliwa i nie narzeka na swoje życia. Wręcz przeciwnie całkiem jej się układa.
  Pewnego dnia Nadine otrzymuje list od swojego byłego chłopaka, który informuje ją, że jest chory na AIDS i prosi ją, by się zbadała, czy przypadkiem nie zaraziła się  HIV. 
  Oczywiście Nadine, jak na głupiutką nastolatkę przystało, ignoruje jego ostrzeżenia, uważa że chłopak dramatyzuje. Ale jako naiwna dziewczynka sama szybko zaczyna panikować. Nie wie co i jak, jest zestresowana i odpycha od siebie ludzi, ale uparcie odmawia samej sobie zrobienia badań. Myślę, że takie zachowanie jest naturalne w przypadku traumy, która ją spotkała, mimo wszystko jednak bardzo mnie to irytowało. Po głowie chodziły mi myśli „po prostu powiedz w końcu mamie co się dzieje, idiotko!”, albo „a może by tak jednak zrobić badania? Jak możesz być taka głupia?!”. 
  Charakter Nadine naprawdę jest denerwujący, bardzo mnie dziwiło, że jej koleżanki mimo wszystko wydzwaniają do niej  zagadują na ulicy z rozczulającą naiwnością. Choć właściwie to pewnie dobrze o nich świadczy, prawda?
  Jak nietrudno się domyślić, kiedy Nadine w końcu robi badania, okazuje się, że owszem, jest zarażona.  Tutaj zaczyna się wędrówka o lekarzach wraz z rodzinami i odpychanie dziewczyny przez koleżanki z drużyny, które niefortunnie się o tym dowiedziały.  Z wizyt u lekarza główna bohaterka i jej rodzice wychodzą zaspokojeni przekazaną im wiedzą, czytelnik jednak nie dostaje nic treściwego i właściwie dalej wie tyle co wcześniej. Sama miałam jeszcze milion pytań do doktora, które zostały pominięte. Szkoda. Jednak rekompensatą tego jest mały „słowniczek” znajdujący się na końcu książki, wyjaśniający niektóre terminy i tłumaczący dokładnie, czym jest AIDS, czym się od niego różni HIV.
  W książce właściwie nie ma akcji, nie dzieje się nic, życie toczy się powoli i jedynym, co podnosi ciśnienie, są nagłe wybuchy płaczu czy agresji Nadine.
  Wszystko też oczywiście kończy się szczęśliwie jak w bajeczce, koleżanki znów akceptują Nadine a ona sama rozpływa się w szczęściu, jakby miała przed sobą całe życie a nie te parę lat.  No ale jak kto lubi. 
  No więc skoro już tak się naskarżyłam na tę książkę, to pojawia się pytanie : „po co w ogóle po nią sięgnęłaś?” Z prostego powodu. Zapowiadały się dwie nudne godziny w czytelni szkolnej, bo odwołano mi basen. Więc pierwsze co zrobiłam, to pobiegłam do biblioteki i wypożyczyłam jakąś cieniutką książeczkę.
  Przejdźmy do punktacji... [teraz sobie liczę i rozpatruję moje punkty…].

  3/10